niedziela, 21 października 2012

William Styron, Ciemność widoma. Esej o depresji

Kilka dni po premierze a ja stoję skonsternowany w księgarni. „Ciemności widomej”, jakbym nie patrzył, brak. Ktoś z obsługi uspokoił mnie, że na wystawie się jedna ostała. Ups. Pomyłka. Dopiero gdzieś między egzemplarzami zarezerwowanymi ktoś jedną wyłuskał. Następnego dnia miała przyjść dodatkowa porcja – „domówiona”.

Jest z nami tak dobrze czy tak źle? „Newsweek” w krótkiej notce o eseju Williama Styrona poinformował, że to lektura obowiązkowa zarówno dla tych, którzy depresji sami doświadczyli jak i dla tych, dla których jest ona tematem zupełnie obcym. Albośmy wszyscy tak potargani melancholią, albo świadomość społeczna kwitnie.



Depresja to ostatnio chodliwy temat, popularny tak bardzo, że już tylko krok od obecności na pierwszych stronach tabloidów. Istne depresyjne szaleństwo zaczęło się od głośnego wywiadu Marii Peszek dla „Polityki[1], który narobił każdemu przyzwoitemu depresantowi (cierpiącemu na depresję) niemało problemu. Zapamiętaliśmy z tego wywiadu, że Polska to kraj wyjątkowo sprzyjający depresji, a skuteczną metodą leczniczą są wakacje w Bangkoku i otwarta ekspresja uczuć „nowoczesnych”, jak chociażby pogardliwa kpina z Boga, Tradycji etc. Oczywiście to niesprawiedliwa ocena tego, co mówi nam Peszek, ale z tą niesprawiedliwością żyć musimy. Miejmy nadzieję, że uczestnicy zbliżającego się Marszu Niepodległości nie postanowią z tej okazji podpalić po drodze jakiegoś szpitala psychiatrycznego.
Żeby tak się nie stało faktycznie mogliby sięgnąć po książkę Styrona. Nie wymaga ona nadzwyczajnego wysiłku – to nie książka, zaledwie książeczka, a mimo to, zdaje się, że Styronowi udało się powiedzieć w niej wystarczająco dużo, by nie trzeba było wylegiwać się na plażach Bangkoku by zrozumieć, o co w depresji chodzi. W opisie stanów ducha, swej emocjonalnej kondycji, autor jest stonowany, literacko uwodzicielski, a jednocześnie daleko mu do niebezpiecznej egzaltacji. Gdy przychodzi mu podjąć refleksję natury klinicystycznej nad depresją również zachowuje zdrowy rozsądek i nie obarcza nas faktami, w których natłoku moglibyśmy utonąć. Wreszcie subtelnie wskazuje kilka tropów filozoficznych, zostawia parę sugestii natury aksjologicznej – pokazuje, jakimi ścieżkami możemy zgłębić naturę tej choroby, która przecież w równej mierze co ciała dotyka umysłu i ducha. Na każdym kroku podkreśla specyfikę własnego doświadczenia jednocześnie wystrzegając się pokus jego absolutyzacji. Jakże innym człowiekiem po przejściu depresji jawi nam się William Styron niż krzykliwa Maria Peszek.

Nie chciałbym przez to powiedzieć, że mądrość Styrona, jakiej nabrał dzięki doświadczeniu melancholii jest w jakiś sposób „lepsza” od mądrości Peszek[2]. Zdaje się, że w głównej mierze chodzi tu nawet nie o treść tego, co obydwoje przekazują, ale o formę czy estetykę przekazu. Zakładając, że produktem depresji Styrona byłby bunt, jakiego efekty słyszymy na płycie „Jezus Maria Peszek”, to i tak pewnie byłby dla mnie estetycznie bardziej pociągający.

Ciemność widoma” dla osób, które nigdy nie zetknęły się bezpośrednio z depresją (a więc same nie padły jej ofiarą) jest szansą na zrozumienie problemu czy zastanowienie się nad oceną wielu „kontrowersyjnych” zachowań depresantów – od towarzyskiej apatii po „igraszki” ze śmiercią. Zwłaszcza temat samobójstwa Styron przedstawia niezwykle sugestywnie, broniąc cierpiących na depresję przed pochopnymi wyrokami moralnymi.
Dla samych chorych ma być książka Styrona pewnego rodzaju pocieszeniem, ale czy spełnia ten warunek? Chyba trzeba tu wyrazić poważne wątpliwości. Jakkolwiek miło jest znaleźć się w towarzystwie tak wybitnych postaci jak Camus czy Borowski to pewnego rodzaju „elitaryzm” depresji nie umniejsza cierpienia jednostkowego. Zresztą ów „elitaryzm” zdaje się być też zgubną ścieżką interpretacyjną choroby. Fakt, że dusze „artystyczne” przejawiają większą skłonność do popadania w depresję nie warunkuje zależności odwrotnej, a więc z depresji nie winniśmy wnioskować o jakichś nadzwyczajnych przymiotach duchowych, intelektualnych osoby na nią cierpiącej. Jaka szkoda!
Styron swoją historią daje nadzieję współbraciom w cierpieniu na wyzdrowienie (jeśli w ogóle można mówić o wyzdrowieniu z depresji), ale jakże wątła to nadzieja. Mimo lat spędzonych na kozetkach terapeutycznych, lekturze opasłych tomów z zakresu psychologii i psychiatrii sam autor nie potrafi przekonująco wyjaśnić, czemu choroba ustąpiła. W momencie granicznym, gdy bliski był ostatecznej decyzji o samobójstwie Styron wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Skąpo opisane doświadczenie okazało się przełomowym. Kluczową była chyba możliwość absolutnego wyłączenia się ze świata, skupienia się przez chwilę tylko na sobie. Pewności ostatecznej nie mamy. Sam Styron zwraca uwagę na procesualny charakter depresji. Ujmuje ją metaforycznie jako drogę przez mrok, którą niestety trzeba przebyć. Nikt nie wskaże nam ukrytego włącznika, którym zapalimy światło i nastanie jasność. Biorąc cierpienie na barki musimy cierpliwie do niego brnąć. Gdybyż chociaż Styron obiecał, że na końcu tej mrocznej ścieżki na pewno znajduje się słoneczna przystań. Jest uczciwy. Nie obiecuje.

[2] Co nie znaczy oczywiście, że bardziej pociągający jest jednak "stoicyzm" Styrona. 


William Styron, Ciemność widoma. Esej o depresji, tłum. Jerzy Korpanty, Świat Książki, Warszawa 2012, s. 127

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz