Jest z nami tak dobrze czy tak źle? „Newsweek” w krótkiej
notce o eseju Williama Styrona poinformował, że to lektura obowiązkowa zarówno dla
tych, którzy depresji sami doświadczyli jak i dla tych, dla których jest ona
tematem zupełnie obcym. Albośmy wszyscy tak potargani melancholią, albo
świadomość społeczna kwitnie.
Depresja to ostatnio chodliwy temat, popularny tak bardzo,
że już tylko krok od obecności na pierwszych stronach tabloidów. Istne depresyjne
szaleństwo zaczęło się od głośnego wywiadu Marii Peszek dla „Polityki”[1],
który narobił każdemu przyzwoitemu depresantowi (cierpiącemu na depresję)
niemało problemu. Zapamiętaliśmy z tego wywiadu, że Polska to kraj wyjątkowo
sprzyjający depresji, a skuteczną metodą leczniczą są wakacje w Bangkoku i otwarta
ekspresja uczuć „nowoczesnych”, jak chociażby pogardliwa kpina z Boga, Tradycji
etc. Oczywiście to niesprawiedliwa ocena tego, co mówi nam Peszek, ale z tą
niesprawiedliwością żyć musimy. Miejmy nadzieję, że uczestnicy zbliżającego się
Marszu Niepodległości nie postanowią z tej okazji podpalić po drodze jakiegoś
szpitala psychiatrycznego.
Żeby tak się nie stało faktycznie mogliby sięgnąć po książkę
Styrona. Nie wymaga ona nadzwyczajnego wysiłku – to nie książka, zaledwie
książeczka, a mimo to, zdaje się, że Styronowi udało się powiedzieć w niej wystarczająco
dużo, by nie trzeba było wylegiwać się na plażach Bangkoku by zrozumieć, o co w
depresji chodzi. W opisie stanów ducha, swej emocjonalnej kondycji, autor jest
stonowany, literacko uwodzicielski, a jednocześnie daleko mu do niebezpiecznej
egzaltacji. Gdy przychodzi mu podjąć refleksję natury klinicystycznej nad
depresją również zachowuje zdrowy rozsądek i nie obarcza nas faktami, w których
natłoku moglibyśmy utonąć. Wreszcie subtelnie wskazuje kilka tropów filozoficznych,
zostawia parę sugestii natury aksjologicznej – pokazuje, jakimi ścieżkami możemy
zgłębić naturę tej choroby, która przecież w równej mierze co ciała dotyka
umysłu i ducha. Na każdym kroku podkreśla specyfikę własnego doświadczenia
jednocześnie wystrzegając się pokus jego absolutyzacji. Jakże innym człowiekiem
po przejściu depresji jawi nam się William Styron niż krzykliwa Maria Peszek.
Nie chciałbym przez to powiedzieć, że mądrość Styrona, jakiej
nabrał dzięki doświadczeniu melancholii jest w jakiś sposób „lepsza” od
mądrości Peszek[2]. Zdaje się, że w głównej mierze chodzi tu nawet nie o treść
tego, co obydwoje przekazują, ale o formę czy estetykę przekazu. Zakładając, że
produktem depresji Styrona byłby bunt, jakiego efekty słyszymy na płycie „Jezus
Maria Peszek”, to i tak pewnie byłby dla mnie estetycznie bardziej pociągający.
„Ciemność widoma” dla osób, które nigdy nie zetknęły się bezpośrednio
z depresją (a więc same nie padły jej ofiarą) jest szansą na zrozumienie
problemu czy zastanowienie się nad oceną wielu „kontrowersyjnych” zachowań
depresantów – od towarzyskiej apatii po „igraszki” ze śmiercią. Zwłaszcza temat
samobójstwa Styron przedstawia niezwykle sugestywnie, broniąc cierpiących na
depresję przed pochopnymi wyrokami moralnymi.
Dla samych chorych ma być książka Styrona pewnego rodzaju
pocieszeniem, ale czy spełnia ten warunek? Chyba trzeba tu wyrazić poważne
wątpliwości. Jakkolwiek miło jest znaleźć się w towarzystwie tak wybitnych
postaci jak Camus czy Borowski to pewnego rodzaju „elitaryzm” depresji nie
umniejsza cierpienia jednostkowego. Zresztą ów „elitaryzm” zdaje się być też
zgubną ścieżką interpretacyjną choroby. Fakt, że dusze „artystyczne”
przejawiają większą skłonność do popadania w depresję nie warunkuje zależności
odwrotnej, a więc z depresji nie winniśmy wnioskować o jakichś nadzwyczajnych przymiotach
duchowych, intelektualnych osoby na nią cierpiącej. Jaka szkoda!
Styron swoją historią daje nadzieję współbraciom w
cierpieniu na wyzdrowienie (jeśli w ogóle można mówić o wyzdrowieniu z
depresji), ale jakże wątła to nadzieja. Mimo lat spędzonych na kozetkach terapeutycznych,
lekturze opasłych tomów z zakresu psychologii i psychiatrii sam autor nie
potrafi przekonująco wyjaśnić, czemu choroba ustąpiła. W momencie granicznym,
gdy bliski był ostatecznej decyzji o samobójstwie Styron wylądował w szpitalu
psychiatrycznym. Skąpo opisane doświadczenie okazało się przełomowym. Kluczową
była chyba możliwość absolutnego wyłączenia się ze świata, skupienia się przez
chwilę tylko na sobie. Pewności ostatecznej nie mamy. Sam Styron zwraca uwagę
na procesualny charakter depresji. Ujmuje ją metaforycznie jako drogę przez
mrok, którą niestety trzeba przebyć. Nikt nie wskaże nam ukrytego włącznika,
którym zapalimy światło i nastanie jasność. Biorąc cierpienie na barki musimy
cierpliwie do niego brnąć. Gdybyż chociaż Styron obiecał, że na końcu tej
mrocznej ścieżki na pewno znajduje się słoneczna przystań. Jest uczciwy. Nie
obiecuje.
[2] Co nie znaczy oczywiście, że bardziej pociągający jest jednak "stoicyzm" Styrona.
William Styron, Ciemność widoma. Esej o depresji, tłum. Jerzy Korpanty, Świat Książki, Warszawa 2012, s. 127
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz