wtorek, 16 października 2012

Bronisław Wildstein, Ukryty

Bronisław Wildstein to nie jest ktoś, kogo można pokochać. Raczej nieprzystojny, mało ujmujący, jako publicysta wręcz brutalny. Ach! I co gorsza bierze się za pisanie powieści, choć żaden z niego Dostojewski. Dlatego właśnie mam na półce jego ostatnie trzy książki (w tym jedną z autografem – nieprzeczytaną) a ostatnią, „Ukrytego” połknąłem w dwa dni z wypiekami na twarzy.

Zanim przejdę do słów krytycznych wyrazy wdzięczności. „Ukryty” to pierwsza bodaj rzecz, która przypomniała mi taki czas, kiedy świat wydawał się magiczny. Pierwsze dni, tygodnie po katastrofie smoleńskiej były zapewne najpiękniejszym doświadczeniem, jakie przyszło mi przeżywać w tzw. przestrzeni publicznej. Nie chcę popadać w egzaltację, ale byłaby jak najbardziej na miejscu. Powieść Wildsteina uświadomiła mi, że czas ów dziś przypomina senne marzenie. Minęły zaledwie dwa lata, a wydarzenia z tego okresu jawią się jako nieprawdopodobne, niemożliwe. Na kartach „Ukrytego” odnalazłem wspomnienie, które dawno pokrył kurz. Wspomnienie tak silne, że serce bić poczęło szybciej.

Jeśli już o wspomnieniach, to koniecznym wydaje się wskazanie „Mapy i terytorium” Houellbecqa. „Ukryty” jest powieści Francuza bardzo bliski klimatycznie i tak jak ona piekielnie niepokojący. Trudno być za to wdzięcznym, ale taka jest właśnie uroda zarówno publicystyki jak i prozy Wildsteina.

Ukryty” nosi znamiona kryminału. Trzy morderstwa w przedziwnych okolicznościach i jedna osoba, która łączy je w logiczny ciąg, choć pozostaje nieuchwytna dla skorumpowanej policji. Osobą tą jest młody artysta awangardowy, celebryta, Ksawery Starowin, syn pomnikowej postaci polskiej literatury - Krzysztofa Starowina. Choć widać jasno jak na dłoni, że młody Starowin winien być głównym podejrzanym sprawie ktoś próbuje ukręcić łeb. Wyzwanie podejmuje były „solidarnościowiec”, ofiara PRL-u i… systemu IIIRP młodszy (52-letni!) aspirant Jerzy Tatar. Gdy z „góry” dochodzą sygnały, że policjant powinien w miarę szybko zamknąć sprawę, a świadkowie milczą jak zaklęci, nieoczekiwanie w sukurs Tatarowi przychodzi gruby, nieładny młodzieniec, Julian Rosa. Rosa jak się okazuje jest szefem piaru popularnego posła, pieszczocha „salonu”, wojownika postępu Marcina Przybysza (znanego nam na co dzień jako Janusz Palikot). Znany i ceniony przez środowisko parowiec jest autorem kampanii mającej na celu najpierw zohydzić ludziom krzyż upamiętniający ofiary katastrofy smoleńskiej, a potem go stamtąd usunąć. Finałem kampanii ma być uświadomienie Polakom konieczności „zeuropeizowania się” – odrzucenia religii, wyrzeczenia się tożsamości narodowej etc. Grubawy demiurg przeżywa jednak wstrząs duchowy, gdy okazuje się, że jedną z trzech zamordowanych osób jest Ewa Drozd, w której był beznadziejnie zakochany. Osobista katastrofa skłania go do refleksji nad własnym życiem. Pragnienie ukarania winnych śmierci ukochanej otwiera mu w pełni oczy na degrengoladę środowiska, w którym on i Ewa się obracali. Sprzymierza się z Tatarem by dobrać się do skóry mordercom.

Czy i kto komu do skóry się dobierze to już mniej istotne – i dla mnie i dla samej powieści. To co naprawdę w „Ukrytym” porywa to (niezgrabnie) wpleciona w intrygę kryminalną opowieść o Polsce, która znalazła się w łapach ludzi, którzy tej Polski nie kochają, ba, którzy tej Polski wręcz nienawidzą. O jaką jednak Polskę chodzi? Ano o tę trochę omszałą, tradycyjną, co „Bóg, Honor, Ojczyzna” na sztandarach jeszcze nosi, co jest uroczo zaściankowa i nieprędka do zmian rewolucyjnych. O taką Polskę chodzi, z której się wszyscy wywodzimy – o tę, która nas porusza, gdy czytamy o cichych gruszach na miedzy przysiadłych i o tę, która szumem wierzb Pawlakowych braci na polnej drodze ucisza. Może i nie zawsze najlepiej nam się taka Polska kojarzy, ale cóż poradzić skoro ona NASZA. A Wildstein pokazać chce tych, którzy tę nasza Polską gotowi opluć, zdeptać, zniweczyć, bo im źle pachnie, bo nienowoczesna. Taki jest Przybysz Stanisław, który dorobił się na meblach z polskiego drewna produkowanych, a teraz stał się w pełni europejski, zmodernizowany. Takie są hordy młodocianych „Europejczyków”, którymi zza kulis zarządza.
Trzeba przyznać, że obrazek narybku IIIRP odmalowany przez Wildsteina jest sugestywny. Jego wyrazistość wzmaga fakt, że nie mamy tu do czynienia z fikcją literacką. Objawy największego zbydlęcenia, jakie opisuje nie są jego wymysłem. Każdy, kto choć jeden wieczór swego życia poświęcił na wizytę pod krzyżem smoleńskim mógł rzecz zobaczyć. Ba! Każdy też mógł przeczytać w gazetach, że ów zwierzęcy motłoch to wyraziciel podstawowych idei nowoczesności. To idzie młodość! O zgrozo! Jakim pocieszeniem jest więc diagnoza Wildsteina przedstawiona w „Ukrytym” – to „zaledwie” sterowana z zewnątrz banda idiotów.
Obraz rzeczywistości, jaki kreśli Wildstein nie jest pełny, ani – w moim odczuciu – w pełni wiarygodny.
Po pierwsze, autor „Ukrytego” pokazuje tylko młodocianą opozycję wobec krzyża, którą kompromituje absolutnie. Czyżby sugerował, że „moherowa” koalicja smoleńska nie musi okazać się żadnymi argumentami by zasłużyć na apoteozę? Jeśli tak, to bardzo nieładnie. Pamiętamy bowiem, że Polska „spod krzyża” to – mimo całego szacunku dla niej – niekoniecznie ta, której wszyscy byśmy pragnęli. Kipiąca lawa polskości, która wylała się na Krakowskie Przedmieście była zjawiskiem przepięknym, efektownym, ale niosła ze sobą też trujące opary, które z potężną mocą ujawniły się sprowokowane najazdem nowoczesnej młodzieży. Jednak mimo że, najbardziej słyszalne te dwa, to nie wszystkie głosy jakie mieliśmy okazję tam wysłuchać. Miejmy nadzieję, że ich dominacja wynikała tylko i wyłącznie z fałszu jakim trąciły.
Po wtóre, należy sobie zadać pytanie o „optymistyczną” diagnozę Wildsteina, o której wspomniałem wyżej. Czy naprawdę potrzebujemy jeszcze demiurga, który pociągając za odpowiednie sznurki będzie kierował instynktami młodocianych? Może jest zdecydowanie gorzej i trzeba mówić już o reakcjach w pełni wyuczonych. Czy tak trudno wyobrazić sobie młodych, kreatywnych, którzy sami konstruują krzyż z puszek po piwie znanej marki? Potrzeba tu jakiegoś scenarzysty?

Katastrofalną wadą „Ukrytego” jest jego, jakby to powiedzieć, niedopieszczenie. To przecie zaledwie szkic powieści, której potrzebujemy (nie przez przypadek używam tego słowa). Potencjalnym materiałem na bohatera z prawdziwego zdarzenia, takiego, który porwie, którego los zaczniemy przeżywać jakby był naszym jest nieprzystojny grubasek Julian Rosa. Wildstein poświęca mu, jego duchowej przemianie najwięcej miejsca, a mimo to czujemy niedosyt. Jest jeszcze Tatar, zmęczony, „przegrany” solidarnościowiec – przysłowiowy „ostatni sprawiedliwy”, choć nie grzeszący moralnym puryzmem. To jednak bohater wypalony, bohater przeszłości – sorry! – gość, którego dziś już się chyba nie rozumie. Trzecim, który na plecach mógł unieść „Ukrytego” jest Ksawery Starowin. Co prawda problemy z jakimi się mierzy, jak chociażby poszukiwanie granicy działalności artystycznej czy szczytowych doświadczeń w czystej formie, to nie są sprawy, które „żołądkują” przeciętnego zjadacza chleba, ale są jednocześnie kapitalną metaforą poszukiwań jakie współczesny człowiek podejmuje między kolejnymi posiłkami. Jeno ta metafora jakoś sztucznie Wildsteinowi wyszła. Znudzeni jedzeniem chleba powszedniego, wyprani z Boga, podążając za Starowinem zbliżamy się do szatana, ale ciało nie drży – ni z podniecenia, ni ze strachu. Starowin nie porywa, po prostu.
O reszcie bohaterów szkoda gadać. Są tak sztampowi jak wywiady w „Gali”. Każda wypowiedź Przybysza, Sierakowskiego, czy kto tam się jeszcze przewija, razi sztucznością. To nie ludzie, to manekiny. Interesującym wydaje się w tym kontekście temat, jaki porusza Krzysztof Starowin (pisarz) o wyzwaniu dla literata, jakim jest zrozumienie swoich bohaterów. Tylko autor, który stara się ich zrozumieć potrafi uczynić ich wiarygodnymi. Wildstein chyba niewiele zastanawia się nad psychologią postaci drugoplanowych. Jednego idiotę od drugiego różnią u niego tylko wtórne cechy osobnicze. Z takim podejściem nadal z ostrożnością trzeba stawiać „Ukrytego” poza działem „publicystyka”.

Na koniec chciałbym rzec słowo przychylne o wydaniu. Wildstein awansował już do twardej okładki, ale papier w środku nadal jakby… toaletowy. Skoro jednak już blisko kloacznej strefy, to pochwałą zakończmy. Seks w „Ukrytym” nie razi prawicowością. Ufff. 

Bronisław Wildstein, Ukryty, Zysk i S-ka, Warszawa 2012, s. 256

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz