Bronisław Wildstein to nie jest ktoś, kogo można pokochać.
Raczej nieprzystojny, mało ujmujący, jako publicysta wręcz brutalny. Ach! I co
gorsza bierze się za pisanie powieści, choć żaden z niego Dostojewski. Dlatego
właśnie mam na półce jego ostatnie trzy książki (w tym jedną z autografem –
nieprzeczytaną) a ostatnią, „Ukrytego” połknąłem w dwa dni z wypiekami na
twarzy.
Zanim przejdę do słów krytycznych wyrazy wdzięczności. „Ukryty” to pierwsza bodaj rzecz, która przypomniała mi taki czas, kiedy świat wydawał się magiczny. Pierwsze dni, tygodnie po katastrofie smoleńskiej były zapewne najpiękniejszym doświadczeniem, jakie przyszło mi przeżywać w tzw. przestrzeni publicznej. Nie chcę popadać w egzaltację, ale byłaby jak najbardziej na miejscu. Powieść Wildsteina uświadomiła mi, że czas ów dziś przypomina senne marzenie. Minęły zaledwie dwa lata, a wydarzenia z tego okresu jawią się jako nieprawdopodobne, niemożliwe. Na kartach „Ukrytego” odnalazłem wspomnienie, które dawno pokrył kurz. Wspomnienie tak silne, że serce bić poczęło szybciej.
Jeśli już o wspomnieniach, to koniecznym wydaje się
wskazanie „Mapy i terytorium” Houellbecqa. „Ukryty” jest powieści Francuza
bardzo bliski klimatycznie i tak jak ona piekielnie niepokojący. Trudno być za
to wdzięcznym, ale taka jest właśnie uroda zarówno publicystyki jak i prozy
Wildsteina.
„Ukryty” nosi znamiona kryminału. Trzy morderstwa w
przedziwnych okolicznościach i jedna osoba, która łączy je w logiczny ciąg,
choć pozostaje nieuchwytna dla skorumpowanej policji. Osobą tą jest młody
artysta awangardowy, celebryta, Ksawery Starowin, syn pomnikowej postaci
polskiej literatury - Krzysztofa Starowina. Choć widać jasno jak na dłoni, że młody
Starowin winien być głównym podejrzanym sprawie ktoś próbuje ukręcić łeb. Wyzwanie
podejmuje były „solidarnościowiec”, ofiara PRL-u i… systemu IIIRP młodszy
(52-letni!) aspirant Jerzy Tatar. Gdy z „góry” dochodzą sygnały, że policjant
powinien w miarę szybko zamknąć sprawę, a świadkowie milczą jak zaklęci,
nieoczekiwanie w sukurs Tatarowi przychodzi gruby, nieładny młodzieniec, Julian
Rosa. Rosa jak się okazuje jest szefem piaru popularnego posła, pieszczocha
„salonu”, wojownika postępu Marcina Przybysza (znanego nam na co dzień jako
Janusz Palikot). Znany i ceniony przez środowisko parowiec jest autorem
kampanii mającej na celu najpierw zohydzić ludziom krzyż upamiętniający ofiary
katastrofy smoleńskiej, a potem go stamtąd usunąć. Finałem kampanii ma być
uświadomienie Polakom konieczności „zeuropeizowania się” – odrzucenia religii,
wyrzeczenia się tożsamości narodowej etc. Grubawy demiurg przeżywa jednak
wstrząs duchowy, gdy okazuje się, że jedną z trzech zamordowanych osób jest Ewa
Drozd, w której był beznadziejnie zakochany. Osobista katastrofa skłania go do
refleksji nad własnym życiem. Pragnienie ukarania winnych śmierci ukochanej
otwiera mu w pełni oczy na degrengoladę środowiska, w którym on i Ewa się
obracali. Sprzymierza się z Tatarem by dobrać się do skóry mordercom.
Czy i kto komu do skóry się dobierze to już mniej istotne –
i dla mnie i dla samej powieści. To co naprawdę w „Ukrytym” porywa to
(niezgrabnie) wpleciona w intrygę kryminalną opowieść o Polsce, która znalazła
się w łapach ludzi, którzy tej Polski nie kochają, ba, którzy tej Polski wręcz
nienawidzą. O jaką jednak Polskę chodzi? Ano o tę trochę omszałą, tradycyjną,
co „Bóg, Honor, Ojczyzna” na sztandarach jeszcze nosi, co jest uroczo
zaściankowa i nieprędka do zmian rewolucyjnych. O taką Polskę chodzi, z której
się wszyscy wywodzimy – o tę, która nas porusza, gdy czytamy o cichych gruszach
na miedzy przysiadłych i o tę, która szumem wierzb Pawlakowych braci na polnej
drodze ucisza. Może i nie zawsze najlepiej nam się taka Polska kojarzy, ale cóż
poradzić skoro ona NASZA. A Wildstein pokazać chce tych, którzy tę nasza Polską
gotowi opluć, zdeptać, zniweczyć, bo im źle pachnie, bo nienowoczesna. Taki
jest Przybysz Stanisław, który dorobił się na meblach z polskiego drewna
produkowanych, a teraz stał się w pełni europejski, zmodernizowany. Takie są
hordy młodocianych „Europejczyków”, którymi zza kulis zarządza.
Trzeba przyznać, że obrazek narybku IIIRP odmalowany przez
Wildsteina jest sugestywny. Jego wyrazistość wzmaga fakt, że nie mamy tu do
czynienia z fikcją literacką. Objawy największego zbydlęcenia, jakie opisuje
nie są jego wymysłem. Każdy, kto choć jeden wieczór swego życia poświęcił na
wizytę pod krzyżem smoleńskim mógł rzecz zobaczyć. Ba! Każdy też mógł
przeczytać w gazetach, że ów zwierzęcy motłoch to wyraziciel podstawowych idei
nowoczesności. To idzie młodość! O zgrozo! Jakim pocieszeniem jest więc
diagnoza Wildsteina przedstawiona w „Ukrytym” – to „zaledwie” sterowana z
zewnątrz banda idiotów.
Obraz rzeczywistości, jaki kreśli Wildstein nie jest pełny,
ani – w moim odczuciu – w pełni wiarygodny.
Po pierwsze, autor „Ukrytego” pokazuje tylko młodocianą
opozycję wobec krzyża, którą kompromituje absolutnie. Czyżby sugerował, że
„moherowa” koalicja smoleńska nie musi okazać się żadnymi argumentami by
zasłużyć na apoteozę? Jeśli tak, to bardzo nieładnie. Pamiętamy bowiem, że
Polska „spod krzyża” to – mimo całego szacunku dla niej – niekoniecznie ta,
której wszyscy byśmy pragnęli. Kipiąca lawa polskości, która wylała się na
Krakowskie Przedmieście była zjawiskiem przepięknym, efektownym, ale niosła ze
sobą też trujące opary, które z potężną mocą ujawniły się sprowokowane najazdem
nowoczesnej młodzieży. Jednak mimo że, najbardziej słyszalne te dwa, to nie
wszystkie głosy jakie mieliśmy okazję tam wysłuchać. Miejmy nadzieję, że ich
dominacja wynikała tylko i wyłącznie z fałszu jakim trąciły.
Po wtóre, należy sobie zadać pytanie o „optymistyczną”
diagnozę Wildsteina, o której wspomniałem wyżej. Czy naprawdę potrzebujemy
jeszcze demiurga, który pociągając za odpowiednie sznurki będzie kierował
instynktami młodocianych? Może jest zdecydowanie gorzej i trzeba mówić już o
reakcjach w pełni wyuczonych. Czy tak trudno wyobrazić sobie młodych,
kreatywnych, którzy sami konstruują krzyż z puszek po piwie znanej marki?
Potrzeba tu jakiegoś scenarzysty?
Katastrofalną wadą „Ukrytego” jest jego, jakby to
powiedzieć, niedopieszczenie. To przecie zaledwie szkic powieści, której
potrzebujemy (nie przez przypadek używam tego słowa). Potencjalnym materiałem
na bohatera z prawdziwego zdarzenia, takiego, który porwie, którego los
zaczniemy przeżywać jakby był naszym jest nieprzystojny grubasek Julian Rosa.
Wildstein poświęca mu, jego duchowej przemianie najwięcej miejsca, a mimo to
czujemy niedosyt. Jest jeszcze Tatar, zmęczony, „przegrany” solidarnościowiec –
przysłowiowy „ostatni sprawiedliwy”, choć nie grzeszący moralnym puryzmem. To
jednak bohater wypalony, bohater przeszłości – sorry! – gość, którego dziś już
się chyba nie rozumie. Trzecim, który na plecach mógł unieść „Ukrytego” jest
Ksawery Starowin. Co prawda problemy z jakimi się mierzy, jak chociażby
poszukiwanie granicy działalności artystycznej czy szczytowych doświadczeń w
czystej formie, to nie są sprawy, które „żołądkują” przeciętnego zjadacza
chleba, ale są jednocześnie kapitalną metaforą poszukiwań jakie współczesny
człowiek podejmuje między kolejnymi posiłkami. Jeno ta metafora jakoś sztucznie
Wildsteinowi wyszła. Znudzeni jedzeniem chleba powszedniego, wyprani z Boga,
podążając za Starowinem zbliżamy się do szatana, ale ciało nie drży – ni z
podniecenia, ni ze strachu. Starowin nie porywa, po prostu.
O reszcie bohaterów szkoda gadać. Są tak sztampowi jak
wywiady w „Gali”. Każda wypowiedź Przybysza, Sierakowskiego, czy kto tam się
jeszcze przewija, razi sztucznością. To nie ludzie, to manekiny. Interesującym
wydaje się w tym kontekście temat, jaki porusza Krzysztof Starowin (pisarz) o wyzwaniu
dla literata, jakim jest zrozumienie swoich bohaterów. Tylko autor, który stara
się ich zrozumieć potrafi uczynić ich wiarygodnymi. Wildstein chyba niewiele
zastanawia się nad psychologią postaci drugoplanowych. Jednego idiotę od
drugiego różnią u niego tylko wtórne cechy osobnicze. Z takim podejściem nadal
z ostrożnością trzeba stawiać „Ukrytego” poza działem „publicystyka”.
Na koniec chciałbym rzec słowo przychylne o wydaniu. Wildstein
awansował już do twardej okładki, ale papier w środku nadal jakby… toaletowy.
Skoro jednak już blisko kloacznej strefy, to pochwałą zakończmy. Seks w
„Ukrytym” nie razi prawicowością. Ufff.
Bronisław Wildstein, Ukryty, Zysk i S-ka, Warszawa 2012, s. 256
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz