środa, 18 kwietnia 2012

Wstyd (2011), reż. Steve McQueen

Filmowo rzecz znowu o seksie. Niestety tym razem to absolutna konieczność.

Zanim przejdę do samego „Wstydu” chciałbym się nad najbanalniejszym skojarzeniem z nim związanym zastanowić. Już od 5 lat obcujemy na co dzień z Hankiem Moodym, bohaterem serialu „Californication”, którego prasa nonszalancko określa jako seksoholika, alkoholika i narkomana. Nie chcę być nad wyraz nieśmieszny, ale „przygody” Hanka dowodzą, że wymienione uzależnienia stanowią rozrywkę najwyższej kategorii. Wiemy oczywiście, że to serial komediowy, ale pozostaje on zjawiskiem na tyle intrygującym, dlatego właśnie, że zgłasza pretensje do przekazu wręcz edukacyjnego. Trudno niektórym wątkom odmówić uroku – osobiście za najlepszy uważałem przez pewien czas ten dotyczący relacji Hanka z córką. Przewodnim motywem jest jednak seks, którym bohaterowie serialu raczą się o każdej porze dnia i nocy, a jeśli akurat mają od niego przerwę (z przyczyn obiektywnych rzecz jasna – obiad, impreza dobroczynna) to poświęcają się dyskusji na jego temat.

Serial reprezentuje powszechny dziś trend skupiony na uświadamianiu, otwieraniu oczu prostych ludzi na sprawy dotychczas objęte tabu. Już w pierwszym odcinku dowiadujemy się jak znaleźć łechtaczkę co nie jest wiedzą powszechną, a niezwykle użyteczną i jak uważam niezbędną w budowaniu relacji damsko męskich. Skoro jednak pierwszy odcinek zabiera nas aż pod bieliznę to cóż zostało jeszcze do odkrycia? Mi osobiście najbardziej podobała się definicja „bazooki” – masturbacji męskiej z przedmiotem kształtu fallicznego włożonym w odbyt (rzecz z najświeższego odcinka piątej już serii). Jako stały widz serialu nie spodziewam się być już bardziej uświadomiony niż jestem. Z pewnym znużeniem obserwuję perypetie bohaterów, którzy pogrążając się w „morzu bezsensownych cipek” są nie bardziej świadomi swej degrengolady niż u samego początku tej historii. Rzekomy seksoholik, alkoholik, narkoman, uzależniony od bóg wie czego jeszcze Hank Moody otwiera nam oczy na coraz to nowe sprawy tak atrakcyjnie (w końcu to Dawid Duchovny!), że nawet nie zauważyliśmy, że dawno powinien utonąć na dnie wspomnianego morza. Tymczasem gotów jestem oddać kilka palców u dłoni, że rzesze wielbicieli już nie w warunkach komediowych odgrywać starają się podobne role w swoim życiu. Hank daje rozgrzeszenie.

Na drodze do zbawienia czeka jednak „Wstyd” z Michaelem Fassbenderem, obraz, który sprowadza nas na ziemię i przypomina o prawdziwych urokach emancypacji seksualnej. Na początku ulegamy co prawda urokowi głównego bohatera, jego przeszywającemu, hipnotycznemu spojrzeniu. W mroku kina nie trudno wręcz o grzeszną fascynację. W jednej z pierwszych scen obserwujemy jak w metrze przygląda się rudowłosej kobiecie. Jedno władcze spojrzenie, delikatnie rozchylone usta i czerwień na jej policzkach jest nieunikniona. Chwilę później zaciska już udami swą dłoń ulegając podnieceniu. Wagony wjeżdżają na stację, dziewczyna wyrywa się z otępienia i zawstydzona wybiega na peron. Pewnie spodziewalibyśmy się, że boską twarz Fassbendera ozdobi tylko delikatny uśmiech tryumfu, ale właśnie w tej chwili kompletnie nas zaskakuje. W panice (tak właśnie!) rzuca się w pogoń za rudowłosą. Pościg zakończony porażką przyjmuje z wściekłością. Ulgę skołatanym nerwom przynosi dopiero wizyta w firmowej łazience gdzie gwałtownie się onanizuje.

Wstyd” to kolejna opowieść o człowieku uzależnionym. Nie jest to rzecz rewolucyjna choć nie pamiętam by ktokolwiek wcześniej wprost odnosił się do tego tematu. Tym razem ucieczką przed samym sobą dla głównego bohatera staje się seks. Słowem o fabule więcej wypowiadać się nie zamierzam, jest ona bowiem nad wyraz przewidywalna i właściwie tylko scena, w której widzimy Fassbendera płaczącego w deszczu jest dla mnie zaskakująca, choć niezbyt pozytywnie – zdaje mi się całkiem niewiarygodna. Czemu niewiarygodna? Ano dlatego, że historia człowieka uzależnionego to zawsze opowieść o kimś kto absolutnie nie potrafi zakomunikować światu swoich uczuć. Jest to tym samym piekielnie trudne wyzwanie aktorskie, któremu jednak Fassbender w pełni podołał. To jedna z najdoskonalszych kreacji jakie ostatnio widziałem. O tym jakie emocje wyzwala postawa bohatera decyduje często jedno spojrzenie, drgnienie mięśni na twarzy. W szaleńczym tempie możemy przeskoczyć od fascynacji poprzez współczucie aż do obrzydzenia. W jednej ze scen Fassbender w absolutnie genialny sposób pozwala nam odkryć największą tajemnicę osobowości Brandona, którego gra – szczerząc zęby w uśmiechu daje poczuć jak bardzo siebie nienawidzi Jakkolwiek by to paradoksalnie nie zabrzmiało jest to klucz do zrozumienia postaci. Zrozumienie to zapewne maksimum na jakie stać przeciętnego widza. Pogarda wobec siebie samego tak potężna, że budząca już tylko cyniczny rechot nie jest uczuciem, które można odtworzyć na zasadzie empatii.

"Wstydnie ma nic wspólnego z moralitetem. Stosunek do Brandona po wyjściu z kina nie jest oczywisty. Każde uczucie wydaje się być uprawnione. Za wyjątkiem jednego. Z tzw. źródeł internetowych wiem, że w trakcie niektórych projekcji sale kinowe przeszywały salwy śmiechu. Zapewne z błogosławieństwem Hanka Moody’ego. 

Komentarz pretensjonalny: 
Tekst został napisany 27 lutego 2012r. - 5. sezon serialu "Californication" został już w pełni wyemitowany. Planowana korekta pointy nie została wykonana.

1 komentarz:

  1. Moim skromnym zdaniem scen ukazujących odrazę Brandona do samego siebie jest więcej niż jedna. Najbardziej utkwiły mi w pamięci jego rozmowy z siostrą - psychologiczny majstersztyk, oraz ostatnia wizyta w burdelu - ta nieco przesmakowana scena z dwiema prostytutkami i zdecydowanie ciekawszą twarzą Fassbendera, na której można zobaczyć niemal wszystko oprócz rozkoszy.
    Film zrobiony bardzo dobrze, mimo że temat, tak jak piszesz, dość oklepany.

    Pozdrawiam, Quentin

    OdpowiedzUsuń