Mam do zrobienia parę ciekawszych rzeczy niż pisanie o „Sponsoringu”
Szumowskiej, ale czuję się moralnie zobowiązany do wyprodukowania tego tekstu.
Nie ze względu na „Sponsoring”, ale ze względu na Sir Francisa.
Przeczytałem z rana tekst Macieja Pawlickiego[1] o filmie i
zirytowany postanowiłem udać się do kina. Z założenia przyjmuję, że ci z „Uważam
Rze”, czy w ogóle konserwatyści nie rozumieją seksu – nie „czują” tematu (niech
dowodem będzie obfita tzw. literatura prawicowa – ze „Zgredem” Ziemkiewicza na
czele). Niestety artykuł Pawlickiego okazał się prawdziwy, a ja wyszedłem z
kina zmaltretowany. Nie zgodziłbym się z nim tylko w jednym miejscu. Żadna ze
scen erotycznych czy też „erotycznych” w filmie nie zdała mi się obrzydliwa.
Być może Pawlicki powinien (jeśli jeszcze tego nie uczynił) obejrzeć głośny „Rok
przestępny”[2]. Wtedy może dogadalibyśmy się co do rozumienia pojęcia
obrzydliwości.
O czym jest rzecz? Krótko ujmując, o dramatycznych
przebojach Juliette Binoche z drzwiami od lodówki, korkociągiem, niemożnością
znalezienia wygodnej przestrzeni do masturbacji i ulicznym hałasem. Nie
żartuję! To problemy dojrzałej kobiety z dwójką dzieci, znużonym mężem – codzienność
w zgliszczach wypalonego małżeństwa.
Binoche gra dziennikarkę, która przygotowując reportaż dla „Elle”
prowadzi wywiady z dwoma studentkami prostytuującymi się by zarobić na studia. W
Polsce film nosi tytuł „Sponsoring” i w związku z tym wywołał potężną dyskusję
na temat zjawiska. I właściwie tylko dlatego wart jest wspomnienia. Cechuje go
bowiem podstawowy wyznacznik źle pojmowanego kina artystycznego – jest po
prostu piekielnie nudny; miast torpedować orgazmicznymi doznaniami wściekle
nuży.
Wróćmy jednak do samego sponsoringu. Naprędce konstruowana
definicja zjawiska koncentrowałaby się na ofercie usług towarzysko-seksualnych
w zamian za „opiekę” finansową. Zazwyczaj nadawcą oferty jest młoda kobieta,
studentka – odbiorcą: zamożny mężczyzna powyżej 30-tki. W prasie, która z
zapałem pochwyciła temat pojawiły się informacje o skali sponsoringu – w Polsce
może z niego korzystać nawet 20% studentek(!)[3]. Dane wydają mi się mało
wiarygodne. Jeśli okazałby się prawdziwe liczby, o których mowa byłyby wprost
przytłaczające, a głosowanie na partię Janusza Palikota z jego programem
opodatkowania biznesu usług towarzyskich stałoby się moralnym obowiązkiem każdego
obywatela z troską spoglądającego na stan kasy państwowej.
By wrócić w okolice filmu trzeba jednak ująć temat w kategoriach
(tfu!) moralnych, lub jak kto woli psychologicznych. Pensjonarskie zgorszenie
jest zupełnie nieadekwatne do czasów, w których przyszło nam żyć, ale także do
sytuacji kobiet (jak również mężczyzn – nie zapominajmy, że i oni korzystają ze
sponsoringu), które sprzedają swą intymność. Gdyby faktycznie chodziło o okoliczności,
które wymuszają handel własnym ciałem na rzecz tak cenionego (przecenianego)
dziś wykształcenia etc. naturalną wręcz reakcją byłaby troska, próba
zrozumienia; nadto domniemywać należy, że wymiana taka nie odbywa się bez
kosztów psychicznych. Problem polega jednak na tym, że Szumowska w swoim filmie
przedstawia nam bohaterki, którym trudno uwierzyć, aby zmuszone były do życia,
jakie wybrały i które zdają się być zupełnie bezrefleksyjne w stosunku do swych
wyborów. Sam tytuł filmu i dyskusja wokół niego funkcjonują też zupełnie obok
tego co oglądamy. De facto mamy do czynienia z opowieścią o prostytucji „niezależnej”:
dziewczęta działają na własną rękę, bez pośrednictwa alfonsów, ale wszystko inne
wygląda nie inaczej jak usługa zwykłej ulicznicy. O różnicach w cenie i jakości
pozwolę sobie nie wspomnieć.
Nie należę do moralistów radykałów i nie chciałbym
wartościować, ani traktować sponsoringu i prostytucji jednakowo. Każdy
indywidualny przypadek to opowieść o osobie kierowanej różnymi motywacjami, o różnej konstrukcji psychicznej i wreszcie świadczącej różne "usługi" – kto wie czy to co
sprzedają sponsorowane kobiety nie może obciążać psychiki bardziej niż sprzedaż
tylko i wyłącznie ciała (jeśli to w ogóle możliwe). Zdaje się, że Szumowska sprowadza
wszystkie historie do wspólnego mianownika. Świadomie? Pytając w filmie o to czy
wszyscy co dnia nie sprzedajemy siebie w jakiejś formie, nie czynimy z siebie kurew wskazuje, że jednak nie
był to zabieg zupełnie nieintencjonalny. Chwała reżyserce, że zostawia nas z
tym pytaniem bez odpowiedzi. Może się ono wydawać kompletnie absurdalne czy
wręcz idiotyczne, ale niestety (jednak niestety!) funkcjonuje ono w sferze
publicznej i co więcej znajdują się głupcy skłonni bez wahania udzielić
odpowiedzi twierdzącej[4]. Nie pozostaje nic innego jak gratulować doskonałego samopoczucia.
PS.
Jest to (co winno być oczywiste) zestaw refleksji traktujących sam film niezwykle wybiórczo.
PS.
Jest to (co winno być oczywiste) zestaw refleksji traktujących sam film niezwykle wybiórczo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz