poniedziałek, 20 lutego 2012

Sponsoring (2011) reż. Małgorzata Szumowska

Mam do zrobienia parę ciekawszych rzeczy niż pisanie o „Sponsoringu” Szumowskiej, ale czuję się moralnie zobowiązany do wyprodukowania tego tekstu. Nie ze względu na „Sponsoring”, ale ze względu na Sir Francisa.

Przeczytałem z rana tekst Macieja Pawlickiego[1] o filmie i zirytowany postanowiłem udać się do kina. Z założenia przyjmuję, że ci z „Uważam Rze”, czy w ogóle konserwatyści nie rozumieją seksu – nie „czują” tematu (niech dowodem będzie obfita tzw. literatura prawicowa – ze „Zgredem” Ziemkiewicza na czele). Niestety artykuł Pawlickiego okazał się prawdziwy, a ja wyszedłem z kina zmaltretowany. Nie zgodziłbym się z nim tylko w jednym miejscu. Żadna ze scen erotycznych czy też „erotycznych” w filmie nie zdała mi się obrzydliwa. Być może Pawlicki powinien (jeśli jeszcze tego nie uczynił) obejrzeć głośny „Rok przestępny[2]. Wtedy może dogadalibyśmy się co do rozumienia pojęcia obrzydliwości.


O czym jest rzecz? Krótko ujmując, o dramatycznych przebojach Juliette Binoche z drzwiami od lodówki, korkociągiem, niemożnością znalezienia wygodnej przestrzeni do masturbacji i ulicznym hałasem. Nie żartuję! To problemy dojrzałej kobiety z dwójką dzieci, znużonym mężem – codzienność w zgliszczach wypalonego małżeństwa.

Binoche gra dziennikarkę, która przygotowując reportaż dla „Elle” prowadzi wywiady z dwoma studentkami prostytuującymi się by zarobić na studia. W Polsce film nosi tytuł „Sponsoring” i w związku z tym wywołał potężną dyskusję na temat zjawiska. I właściwie tylko dlatego wart jest wspomnienia. Cechuje go bowiem podstawowy wyznacznik źle pojmowanego kina artystycznego – jest po prostu piekielnie nudny; miast torpedować orgazmicznymi doznaniami wściekle nuży.

Wróćmy jednak do samego sponsoringu. Naprędce konstruowana definicja zjawiska koncentrowałaby się na ofercie usług towarzysko-seksualnych w zamian za „opiekę” finansową. Zazwyczaj nadawcą oferty jest młoda kobieta, studentka – odbiorcą: zamożny mężczyzna powyżej 30-tki. W prasie, która z zapałem pochwyciła temat pojawiły się informacje o skali sponsoringu – w Polsce może z niego korzystać nawet 20% studentek(!)[3]. Dane wydają mi się mało wiarygodne. Jeśli okazałby się prawdziwe liczby, o których mowa byłyby wprost przytłaczające, a głosowanie na partię Janusza Palikota z jego programem opodatkowania biznesu usług towarzyskich stałoby się moralnym obowiązkiem każdego obywatela z troską spoglądającego na stan kasy państwowej.

By wrócić w okolice filmu trzeba jednak ująć temat w kategoriach (tfu!) moralnych, lub jak kto woli psychologicznych. Pensjonarskie zgorszenie jest zupełnie nieadekwatne do czasów, w których przyszło nam żyć, ale także do sytuacji kobiet (jak również mężczyzn – nie zapominajmy, że i oni korzystają ze sponsoringu), które sprzedają swą intymność. Gdyby faktycznie chodziło o okoliczności, które wymuszają handel własnym ciałem na rzecz tak cenionego (przecenianego) dziś wykształcenia etc. naturalną wręcz reakcją byłaby troska, próba zrozumienia; nadto domniemywać należy, że wymiana taka nie odbywa się bez kosztów psychicznych. Problem polega jednak na tym, że Szumowska w swoim filmie przedstawia nam bohaterki, którym trudno uwierzyć, aby zmuszone były do życia, jakie wybrały i które zdają się być zupełnie bezrefleksyjne w stosunku do swych wyborów. Sam tytuł filmu i dyskusja wokół niego funkcjonują też zupełnie obok tego co oglądamy. De facto mamy do czynienia z opowieścią o prostytucji „niezależnej”: dziewczęta działają na własną rękę, bez pośrednictwa alfonsów, ale wszystko inne wygląda nie inaczej jak usługa zwykłej ulicznicy. O różnicach w cenie i jakości pozwolę sobie nie wspomnieć.

Nie należę do moralistów radykałów i nie chciałbym wartościować, ani traktować sponsoringu i prostytucji jednakowo. Każdy indywidualny przypadek to opowieść o osobie kierowanej różnymi motywacjami, o różnej konstrukcji psychicznej i wreszcie świadczącej różne "usługi" – kto wie czy to co sprzedają sponsorowane kobiety nie może obciążać psychiki bardziej niż sprzedaż tylko i wyłącznie ciała (jeśli to w ogóle możliwe). Zdaje się, że Szumowska sprowadza wszystkie historie do wspólnego mianownika. Świadomie? Pytając w filmie o to czy wszyscy co dnia nie sprzedajemy siebie w jakiejś formie, nie czynimy z siebie kurew wskazuje, że jednak nie był to zabieg zupełnie nieintencjonalny. Chwała reżyserce, że zostawia nas z tym pytaniem bez odpowiedzi. Może się ono wydawać kompletnie absurdalne czy wręcz idiotyczne, ale niestety (jednak niestety!) funkcjonuje ono w sferze publicznej i co więcej znajdują się głupcy skłonni bez wahania udzielić odpowiedzi twierdzącej[4]. Nie pozostaje nic innego jak gratulować doskonałego samopoczucia. 

PS.
Jest to (co winno być oczywiste) zestaw refleksji traktujących sam film niezwykle wybiórczo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz